niedziela, 30 listopada 2014

Polska - Kraków - Szara

Najprawdopodobniej jesteśmy jedynymi albo jednymi z niewielu blogowych krytyków kulinarnych, którzy postanowili opisać swoje przeżycia kulinarne w restauracji Szara na krakowskim Rynku Głównym 6. Jest to tym bardziej zaskakujące, że Szara jest jedną z 19 restauracji w Krakowie, która znalazła się w przewodniku Michelin Main Cities of Europe 2014 i została wyróżniona dwoma zestawami sztućców (na pięć) za wystrój, jakość obsługi i atmosferę lokalu. Czy brak recenzji spowodowany jest nijakością jedzenia w tym miejscu? A może po prostu nikt do tej pory nie był w stanie opisać tego, co dzieje się na języku po skosztowaniu pozycji z menu Szarej? Na te pytania postaramy się odpowiedzieć w tej recenzji.

Po dokonaniu rezerwacji stolika w Szarej, postanowiliśmy, że tym razem pójdziemy na kolację z wcześniej uzgodnionym i opłaconym menu. Zdecydowaliśmy się na skosztowanie przystawek, zupy, dania głównego, deseru oraz soku pomarańczowego (1000 ml, 45 zł). Zdawaliśmy sobie sprawę, że menu jest dość obszerne. Z góry uprzedził nas o tym mistrz ceremonii krakowskiej restauracji Szara, który pracował wcześniej m.in. w Wierzynku i Cyrano de Bergerac, znawca rytuałów restauracyjnych pan Krzysztof Łabiniec. Zasugerował on, że menu jest obfite. Pierwszy wniosek jaki nam się nasunął to, to że restauracja stawia nie na ilość sprzedanych dań, a na zadowolenie klienta – duży plus za podejście. Jakość? – to zweryfikowaliśmy dopiero podczas kolacji, ale już na samym wstępie mieliśmy nadzieję, że Szara zaskoczy nas pozytywnie w kwestii smaku, a cytując Pana Krzysztofa Łabińca, serwis oznaczał będzie służbę. Klimat Szarej, mimo ujemnej temperatury na zewnątrz, rozgrzał nas już na samym wstępie. Wnętrze kochające klientów i vice versa. Prostota z nutką burżuazyjnego uniesienia. Pokierowano nas do stolika w jeszcze pustej sali, przy oknie. Widok Zary za olbrzymią taflą szkła być może nie był rewelacyjny, ale uzupełniał go Rynek Główny, który w andrzejkowy wieczór tętnił życiem. Jako gospodarz tej kolacji, pozwolę sobie zacząć od opisu moich wrażeń dotyczących zaserwowanego mi menu. Jako pierwszą przystawkę, po wcześniejszym uzgodnieniu z panią Kelnerką, otrzymałem tatara z renifera z chrzanem (39 zł). Z mięsem tego zwierzęcia miałem do czynienia po raz pierwszy i nie zawiodło moich kubków smakowych. Mięso posiekane z największą starannością, z dodatkami tworzyło harmonijną całość. Obawiałem się chrzanu, bo czasem jego ostrość wydaje się nie do zniesienia, gdyż oddziałuje nie tylko na receptory smakowe znajdujące się w jamie ustnej, ale także na nos i oczy. Powodowane jest to olejkami lotnymi, które podrażniają błonę śluzową. W przypadku połączenia zaserwowanego tatara z chrzanem nie ma mowy o egzageracji w ilości składników do wymieszania. Choć balansowały na granicy przesady, idealnie podkreślały jego smak. Drugą moją przystawką było tradycyjne foie gras z kaczki z truflami (54 zł). Rozpływający się w ustach pasztet strasburski w połączeniu z buraczkami (które niezwykle umiejętnie przemycały winny posmak) na toście to przystawka w punkt. Ponadto przypominająca smakiem musztardę krateczka (taka, jaką moja babcia ozdabiała sernik krakowski), domykała całą kompozycję estetycznie i smakowo. Przystawka była bardzo aromatyczna, lekko ziemista, dzięki dodatkowi trufli. Kolejnym daniem była zupa rybna, z której słynie Szara - à la Bouillabaisse podawana z aioli z dodatkiem szafranu i tunezyjską pastą harissa (37 zł). Sięgając do historii – Bouillabaisse była daniem prostym, gotowana z różnych gatunków ryb i owoców morza, zazwyczaj niesprzedanych przez rybaków, do której dorzucało się ziemniaków. Bouillabaisse w Szarej to danie wykwintne i syte, mimo że bez ziemniaków i nie podawane z pieczywem marette. Kiedy z trudem uporałem się z sycącą zupą i przez chwilę delektowałem się wyłącznie słodyczą mojej partnerki, na stół podano danie główne. Królik po prowansalsku z czosnkiem oraz kluseczkami ziemniaczanymi (65 zł) podane w gorących, ceramicznych kociołkach. Sos prowansalski był idealnym uzupełnieniem przysmażonych kluseczek ziemniaczanych (smakujących jak kopytka) i dodawał potrawie niecodziennego charakteru. Nasycony rozmarynem, znakomicie komponował się z delikatnym i niesamowicie miękkim królikiem. Chapeau bas dla kucharza i dla mojego żołądka, który był w stanie pomieścić tyle pyszności. Na koniec, tym razem pan kelner, przyniósł nam desery. Małe faux pas – kelner pyta dla kogo Crème Brûlée. Dwa komplety sztućców Michelin (i nasze wcześniejsze zamówienie) zobowiązują do niepopełniania takich błędów. Crème Brûlée (22 zł) był poprawny – smaczny, ale bez orgazmu na języku. Ponadto wiele do życzenia pozostawiał kolor deseru. Winien być słomkowo - szafranowy, a był o ton jaśniejszy, być może spowodowane było to użyciem mniejszej ilości żółtek jaj. Trzygodzinna degustacja zakończona. Natomiast zakończenie tej recenzji pozostawiam jej, oddając mojej ukochanej prawa narratora w tym momencie.

Co szczególnie ujęło mnie w Szarej? Profesjonalizm. Zarówno mistrza ceremonii, całej rzeszy kelnerów jak i zespołu kucharzy, którzy wyczarowali fantastyczne w mojej ocenie dania. Kulinarną ucztę rozpoczęłam od raraki, czyli: placka z wiórków ziemniaczanych podawanego z czerwonym kawiorem, kwaśną śmietaną i czerwoną cebulką (39 zł). Zaskoczyła mnie jej wielkość. Przystawka była naprawdę duża i pomimo tego, że przyszłam do restauracji głodna, zdołała mnie konkretnie nasycić. Wiórki ziemniaczane były bardzo chrupiące i smaczne, nie stawały się rozmiękłe, a cały czas utrzymywały przyjemną konsystencję. Dodatek kawioru z łososia, cebulki i wysokiej jakości śmietany, wspaniale uzupełniały danie. Drobnym minusem było to, iż raraka była smażona na głębokim tłuszczu (czułam smak oleju), ale całość była bardzo harmonijna i efektowna w smaku. Oprócz przystawki zjadłam też połowę zupy rybnej à la Bouillabaisse (29 zł). Danie było przyjemnie słone, z wyraźną, rybną nutą. Moim zdaniem połówka zupy spokojnie zdołałaby nasycić głodomora. Była bardzo gęsta, treściwa, z ogromną ilością soczystych kawałków ryby. Moja „mała” porcja była naprawdę duża. Porcja mojego Lubego miała wielkość wazy. Ilość nie do przejedzenia dla przeciętnego człowieka, dlatego polecam zamawiać połówkę tej świetnej zupy. Jako danie główne wybrałam wątróbki gęsie z jabłkiem, cebulą, purée ziemniaczano - pietruszkowym i sosem porto (59 zł). Danie było wykonane poprawnie. Wątróbki cechowały się delikatną strukturą, świetnie komponowały się ze słodkim sosem porto. Purée ziemniaczano – pietruszkowe było odrobinę za chłodne, ale odpowiadała mi jego konsystencja musu. Przyjemnie rozpływało się na języku. Na szczególne uznanie zasługuje konfitura cebulowa. Jej delikatna słodycz wspaniale uzupełniała danie i podkreślała jego delikatny charakter. Ubolewam nad tym, iż deser jest zawsze zwieńczeniem wieczoru, a nigdy przystawką. Gdybym dostała ciastko czekoladowe (22 zł) jako pierwsze, to pochłonęłabym je w całości, łącznie z niegrzecznym oblizaniem talerzyka. Ciastko było wspaniałe, mocno czekoladowe, ciężkie, nie za słodkie. Idealnie wyważone. Rozpływało się w ustach, zostawiając po sobie fantastyczną, kakaową nutę. Deser był otoczony konfiturą z borówek, która podkreślała jego czekoladowy smak. Po obfitej kolacji zdołałam zjeść jedynie połowę ciastka, oddając resztę z bólem serca mojemu Czekoladożercy, który delektował się nim z uznaniem.

Andrzejkowa kolacja w Szarej była bardzo udana. Ujął nas profesjonalizm obsługi restauracji, pozytywnie zaskoczyła wielkość porcji (choć nie byliśmy w stanie zjeść wszystkich dań do końca). Potrawy były stworzone z pietyzmem, porcje na talerzach wyglądały pięknie – wszystko było dopracowane w najdrobniejszym szczególe. Szczególnie ujął nas tatar z renifera – był znakomity. Obawiałam się surowego mięsa, ale kiedy mój Mężczyzna dał mi spróbować tej przystawki, zakochałam się w niej. Drugim objawieniem było ciastko czekoladowe. Już wiem, że będę na nie zabierać mojego Lubego, kiedy coś przeskrobię. Ten genialny deser na pewno zmiękczy jego serce. Przepraszamy za fatalną jakość zdjęć. Nie chcieliśmy się rzucać w oczy dużym aparatem, dlatego fotografowaliśmy dania Xperią Z, co było dużym błędem, bo choć potrawy prezentowały się pięknie, to fotografie nie odzwierciedlają ich uroku.











wtorek, 25 listopada 2014

Włochy - Rzym - Kasztany na Placu Hiszpańskim

Gdzie znajdziemy najlepsze kasztany? Zapewne na Placu Pigalle, znanym na całym świecie nie tylko z kasztanów ale i z zagęszczenia domów publicznych. Niestety do Paryża nie udało nam się jeszcze dotrzeć, dlatego orzechów kasztana jadalnego skosztowaliśmy na rzymskim Placu Hiszpańskim. Kiedy tylko zobaczyliśmy brązowe, pieczone kuleczki, uznaliśmy, że musimy ich zasmakować. W cenie 5 euro otrzymaliśmy malutki, papierowy rożek, wypełniony gorącymi kasztanami. Nasze odczucia smakowe były do siebie zbliżone. Dla mnie kasztany smakowały jak surowa, gorąca, słodkawa, twarda fasola. Były mączne i zapychające. Zjedzenie dwóch orzechów uważałam za spore wyzwanie. On określił je jako mdłe, dość suche, charakteryzujące się zbitą strukturą. Stwierdził, że jest to ciekawa przekąska, ale myślał, iż kasztany są smaczniejsze. Później jedliśmy przetworzone kasztany w postaci ciastek lub konfitury, ale grochowy posmak tych produktów zupełnie nam nie odpowiadał. Nie możemy stwierdzić, czy kasztany serwowane w Rzymie, były przyrządzone zgodnie ze sztuką kulinarną, nie mając innego punktu odniesienia. Pieczone orzechy z Placu Hiszpańskiego nie przypadły nam do gustu, ale jeśli uda nam się znaleźć gdzieś jeszcze te przekąski, to na pewno ich spróbujemy. Być może zweryfikujemy wtedy naszą negatywną opinię na temat jadalnych kasztanów.


czwartek, 20 listopada 2014

Włochy - Rzym - Ghiottonerie 33

Z historii wiadomo, że już w czasach Cesarstwa Rzymskiego Neron częstował swoich biesiadników sorbetami. Były one przyrządzane z lodu sprowadzonego przez niewolników. Nie będę się tu jednak zagłębiać w zamierzchłe epoki i skupię się na teraźniejszości. Trudno przejść obojętnie obok natłoku lodziarni we Włoszech - kraju będącego kolebką lodowych deserów. Lody są dla mnie niczym sztuka. Mogę się nimi delektować, podziwiać ich subtelne, słodkie nuty, rozkoszować się harmonią aromatów i wysublimowanych połączeń smakowych. Obok dobrych lodziarni nie potrafię przejść obojętnie, za to złe mijam z niesmakiem. Źle przyrządzone lody, to dla mnie największy kulinarny grzech. Nie akceptuję bylejakości w tym temacie, dlatego ciężko mi znaleźć taki mrożony deser, który potrafi zaspokoić moją żądzę zjedzenia czegoś doskonałego. W Ghiottonerie 33 przy Via delle Fornaci znalazłam to, czego szukałam. W miejscu, przed którym stały dwie, maleńkie, cukierkowo wyglądające ławeczki, znajdowały się lody wspaniałe. Idealne. Znakomite. Mogłabym sypać synonimami ich doskonałości jak z rękawa i żadne z tych słów nie byłoby dla mnie przesadą. Za 5 euro On otrzymywał duży (xxl) kubek, który napełniał się cudownymi smakami lodów, nakładanych przez Włocha - mistrza w swoim fachu. Ja zadowalałam się mniejszymi (i tańszymi) porcjami, mając w głowie wizję zjadanych przeze mnie, ogromnych ilości kilokalorii. Właściciel Ghiottonerie 33 nie żałował klientowi ilości lodów. Ubijał je w pojemniczkach tak długo i z takim pietyzmem, by desery przypominały miniaturowe Czomolungmy. Wybór smaków w tej lodziarni był ogromny. Niestety nasz pobyt w Rzymie był zbyt krótki na to, byśmy mogli wszystkie je przetestować, ale myślę, że zjedliśmy na tyle dużą ilość tych orzeźwiających delicji, by z pełnym przekonaniem polecić to miejsce. Jeżeli jesteście we Włoszech, to grzeszcie w tamtejszych lodziarniach i czerpcie z wielowiekowej tradycji tworzenia doskonałych mrożonych deserów, bo lody nigdzie nie smakują tak dobrze jak w słonecznej Italii.



niedziela, 16 listopada 2014

Polska - Kraków - Pijalnia Czekolady E. Wedel (Galeria Krakowska)

Słodkie fantazje nie opuszczają nas na krok. Najlepiej byłoby, gdyby ktoś opracował dietę słodyczową, która koniecznie zawierałaby w swoim składzie brytfankę szarlotki. Nasze czekoladowe marzenia postanowiliśmy wcielić w życie w Pijalni Czekolady E. Wedel w Galerii Krakowskiej. Najlepiej wybrać się tam po godzinie 20:00, gdy w centrum handlowym robi się spokojniej, a i wewnątrz Pijalni nie jest tłoczno. Ponadto lokalizacja pozwala na oddanie się chwili rozkoszy podczas zakupowego szału.

Zajmujemy drewniany stolik z ziarnami kakaowca pod jego szklanym blatem i w mgnieniu oka otrzymujemy kartę Pijalni, którą podaje nam przesympatyczna młoda kelnerka. Postanawiamy zamówić produkty różnego typu, aby potwierdzić lub zaprzeczyć hipotezę o wielowymiarowości tego miejsca. Na pierwszy ogień wędruje nowość w karcie przedstawiona we wkładce KarmelLove: dwuwarstwowy napój – gorąca karmelowa czekolada z marakują (160 ml, 14 zł). Słowa napój użyłem celowo, gdyż czekolada była bardzo płynna i mało karmelowa. Przypominała raczej mleczko do kawy, a po zmieszaniu z owocową konfiturką, czekolada była niewyczuwalna. Odczuwalna była natomiast słodkość marakui, która dominowała w napoju, znieczulając moje kubki smakowe. Poprawny cios smakowy dla podniebienia ale bez knockoutu. Być może niektórym spodoba się to połączenie. Ja liczyłem na gęstszą czekoladę, która będzie dominantą w tym płynnym deserze. Pijalnia Czekolady E. Wedel oferuje także ciasta. Zamówiona przeze mnie szarlotka na kruchym cieście, posypana maślaną kruszonką i podana z lodami waniliowymi (200g, 16zł) to bardzo dobry smakołyk. Idealne ciasto, miękkie jabłka, delikatny smak i bardzo ładne podanie (przyczepiłbym się tylko do kostki czekolady położonej na szarlotce, która powinna współgrać z deserem, a nie być walającym się nieciekawym fragmentem koncepcji marketingowej, w której chyba wytwórca uznał, że deser robi sobie a muzom; muszę wspomnieć o tym, iż Ona miała inne zdanie na temat kostki, podkreślając jej tradycyjny charakter). Nie łudźcie się jednak, że szarlotka przypomni wam jabłkowe ciasto z dzieciństwa. Konsumując deser wraz z lodami, czujemy, że to połączenie przynosi nam wystarczające doznania smakowe. Szarlotkę w Wedlu można polecić, jednak jeszcze rok temu desery i czekolady w tym miejscu nie miały sobie równych, a dzisiaj są tylko dobre. Polecić można także przekąskę w formie bagietki z wędzonym łososiem, ogórkiem, koprem i mixem sałat (210g, 12 zł). Była ona świeża i chrupiąca. Jej smak był odpowiednio zbalansowany. Bagietka nie kojarzy się z czekoladą, ale podkreśla wspomnianą na początku tej recenzji wielowymiarowość Pijalni Czekolady E. Wedel. Myślę, że jest to sympatyczne miejsce, w którym można odpocząć od tłumów w czasie zakupów. Raczej mamy pozytywne odczucia. Zauważalny jest spadek formy Wedla w stosunku do zeszłego roku, ale Pijalnię ratuje kulturalna, szybka i miła obsługa.





sobota, 15 listopada 2014

Włochy - Rzym - Il Piccolo

W okolicy przejścia podziemnego łączącego Watykan z Rzymem, w którym królują wszechobecne torebki Dolce&Gabbana i Louis Vuitton rodem z Chin, znajduje się Il Piccolo. Jest to pizzeria przy Via delle Fornaci 22, która stała się naszym kolejnym kulinarnym celem.

W tym tłocznym miejscu pełnym Japończyków w maskach przeciwpyłowych, Rosjan wydających ostatnie ruble na znienawidzony Zachód ale i Włochów, którzy zajadali się z rozkoszą, w końcu natrafiliśmy na obsługę znającą język angielski. Lasagna, którą chcieliśmy zamówić około godziny 14.00 była już niedostępna. Oho! Pytanie, czy była aż tak dobra, że zniknęła z prędkością światła, czy rzeczywiście TripAdvisor oraz Yelp miały rację oceniając Il Piccolo na 2 z 5 gwiazdek. Ostatecznie wybraliśmy pizzę z czterema serami. Tak, kochamy sery. Tzn. ja – Ona woli sery z przedrostkiem „de”, po których narzeka na swoje kurczące się ubrania :). Wracając do tematu - czas oczekiwania na dania był krótki. Pizze były poprawne, cienkie, dobrze przyprawione. Mankamentem było lekko przypalone ciasto. Ponadto ciężko było dostrzec granice smaku między serami – Ona porównała pizze z błyskawicznym tostem domowej produkcji, w którym nie liczy się smak a ilość płynnego, ciągnącego się sera. Nic szczególnego, typowy zapychacz. Z kilkunastu deserów, dopiero za czwartym razem trafiliśmy w ten, który był dostępny. Zaufaliśmy wychwalającej go kelnerce i... mocno się rozczarowaliśmy. Ciastko okazało się paskudnym, cytrynowym budyniem z kawałkami twardych biszkoptów. Tiramisu, które zamówiła Ona, wyglądało wspaniale. Kultura wymaga, byśmy poprzestali na tak skromnym opisie deseru, którego nazwa odwołuje się do „ciągnięcia w górę”, ale wrodzona przekora nie pozwala nam na przemilczenie faktu, iż był to najbardziej „ciągnący w dół smakołyk” jaki dane nam było kiedykolwiek spróbować. Ona spodziewała się lekkiego jak chmurka cymesu, a dostała twardą, kruszącą się, paskudną w smaku bezę z twardą margarynową masą w środku. Istna ohyda. Nie można było tego nawet nazwać namiastką tiramisu. Nasze smakowe żądze znów nie zostały zaspokojone. Szkoda, że działo się to w kraju słynącym ze wspaniałej kuchni. Jedyne czego nie można odmówić Il Piccolo to tego, że wyszliśmy z niej najedzeni, niestety musiało to być wyjście w kierunku lodziarni.




wtorek, 11 listopada 2014

Włochy - Rzym - Camedda 1970

„(...) prawdziwa podróż, rozumiana jako wchłonięcie pewnej "zewnętrzności" odmiennej od tej codziennej, pociąga za sobą całkowitą zmianę odżywiania, pochłanianie zwiedzanego kraju w jego faunie i florze oraz w jego kulturze (chodzi nie tylko o odmienne zabiegi w przyrządzaniu i przyprawianiu potraw, lecz także o używanie odmiennych narzędzi, którymi rozgniata się mąkę, czy miesza w kociołku), wprowadzenie go przez usta do przewodu pokarmowego. Jest to jedyny sposób podróżowania, który ma sens w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko to, co jest widziane, można równie dobrze zobaczyć w telewizji, nie ruszając się ze swego fotela" – Italio Calviano.
Kierując się słowami autora „W słońcu jaguara”, wyruszyliśmy latem w podróż do Włoch – kraju zabytków, wina i radości. Naszym kulinarnym celem było zjedzenie doskonałej lasagny. Niestety nie było to łatwe. Wszystkie prawdziwe, włoskie restauracje były zamknięte z powodu urlopów właścicieli. Znużeni długimi poszukiwaniami czynnej włoskiej knajpki, natrafiliśmy na Camedda dal 1970 przy Via delle Fornaci, 46 – pięknie wyglądającą pizzerię. Widzieliśmy w niej Włochów i ten fakt skusił nas do zajęcia jedynego wolnego stolika na zewnątrz. Pojęcia wolny stolik użyłam na wyrost – był to stolik zajęty pozostałościami po klientach, a jego uprzątnięcie odbyło się chyba tylko dzięki złowrogiej minie mojej połówki. Obsługiwała nas kelnerka ni w ząb nie znająca języka angielskiego. Niby to norma jak na włoskie standardy, ale niemożność porozumienia się z obsługą w turystycznym kraju jest zjawiskiem dziwnym. Zamówiliśmy lasagnę, która... okazała się odgrzanym w mikrofalówce kawałkiem makaronowej zapiekanki, której smak był po prostu okropny. Danie smakowało nieświeżo. Było kwaśne, wysuszone, strasznie słone, nieprzyjemnie pachniało. Pani kelnerka nie rozumiała (lub nie chciała zrozumieć) naszych niezadowolonych uwag. Ponadto wiele do życzenia zostawiała czystość sztućców i szklanek. Porcja pomidorowej podeszwy kosztowała 12 euro. Czasem lepiej nie jeść, niż posilać się byle jak i byle czym. Najwyraźniej 44 lata działalności gastronomicznej niczego nie nauczyły właścicieli Cameddy. Ludziom powinno dawać się jedzenie, a nie jego kloaczną imitację. Na prawdziwą lasagne natrafiliśmy dopiero w Wenecji.


sobota, 8 listopada 2014

Ukraina - Lwów - Masoch Cafe

Znacie swoje utajone pragnienia erotyczne? Lubicie perwersję i nietypową rozkosz? Chcielibyście poczuć, czym jest dotyk gorącego wosku na skórze lub uderzenie pejcza w najbardziej newralgiczne punkty na ciele? A może pragniecie ponadto zasmakować czegoś co zgwałci wasze podniebienia? Leopold Ritter von Sacher-Masoch znał mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Od jego nazwiska pochodzi dobrze wszystkim znany masochizm. Masoch mieszkał w kamienicy przy ulicy Serbskiej 7, w której to obecnie mieści się Masoch Cafe (Мазох cafe) – świątynia bólu.

Obok drzwi do Masoch Cafe ciężko przejść obojętnie. Posąg Leopolda Masocha zaprasza do wkroczenia w krainę grzechu. Nie jest to wejście zwyczajne. Należy zwrócić uwagę na jego symbolikę. Dziurka od klucza (przedstawiona na drzwiach) ma kojarzyć się z podglądaniem. Czego? To oczywiste - niecnych scen, które rozgrywają się we wnętrzu.

W środku Masoch Cafe zostaliśmy powitani przez seksowną panią kelnerkę i zaprowadzeni do stolika. Zaskoczyły nas odgłosy uderzeń i okrzyków, dochodzące z piwnicy. Czuliśmy się jednocześnie zaniepokojeni i podekscytowani. Na szczęście zajęliśmy miejsce w pobliżu wyjścia – na wszelki wypadek :). W knajpie atakował nas czerwony kolor, kojarzący się z alkową. Ściany przepełnione były fallicznymi motywami, kobiecymi torsami a do naszych uszu dobiegała klimatyczna muzyka. Można było usiąść na taborecikach z wyżłobionymi odciskami miejsc intymnych, zapiąć się w kajdanki zwisające ze ścian lub przypiąć łańcuchem do stolika. Minusem był bardzo długi czas oczekiwania na kartę dań, mimo że pomieszczenie było monitorowane. Widocznie panie kelnerki były zajęte pejczowaniem. Nasze oczekiwania zostały w końcu wynagrodzone przyniesieniem przez damę w gorsecie niesamowitej karty okraszonej lekkim futerkiem, w której większość pozycji zajmowały drinki. My do Masoch Cafe przyszliśmy w konkretnym celu. Chcieliśmy skosztować tamtejszych ślimaków i jąder byka. Należy wspomnieć o tym, że bycze jądra obok sera owczego z larwami (Casu Marzu) czy kiszonych jajek, stanowią jeden z najobrzydliwszych przysmaków świata. Kiedy zaserwowano nam zamówione potrawy, nasz wzrok przykuła forma podania byczych jąder. Prezentowały się one zupełnie inaczej, niż opisano je w karcie. Sos kaparowy, z którym miały być podane, wyglądał jak krew, a smakiem przypominał czerninę. Kapary w sosie nie wyglądały apetycznie i nie przypominały smakiem tego warzywa. Konsystencja mięsa i jego zapach były dla nas odrzucające. On po pierwszym kęsie zamarł z nieprzełkniętym kawałkiem i nie wiedział co z nim zrobić. Stwierdził, że może uda mu się skonsumować to danie, jeśli nałoży na kawałek jądra sos kaparowy. Niestety smakowało to masochistycznie – wiem, bo wmusił we mnie odrobinę tego paskudztwa. Ponadto gąbczastość mięsa i świadomość tego co w nim się znajdowało w czasach szczęśliwego żywota byka, potęgowały odruchy wymiotne. Uratowałam mojego mężczyznę serwując mu grzanki, które były dodatkiem do ślimaków.

Potrawa przeze mnie zamówiona nie była tak bardzo efektowna jak jądra. Ślimaki z masłem pietruszkowo-czosnkowym smakowały dobrze, szczególnie jeśli zestawiło się je z daniem mojej drugiej połowy. Uważam jednak, iż mocny smak masła był zbyt dominujący. Przetestowaliśmy także drinki, które były dość dobre, ale nie wyróżniały się niczym szczególnym. Niemały rachunek za nasze kulinarne wybryki podano nam w atłasowym trzewiku. Nawet mocne uderzenie pejcza, którym pożegnała nas kelnerka, nie pozwoliło nam zapomnieć o strasznej przygodzie smakowej, którą przeżyliśmy.






czwartek, 6 listopada 2014

Ukraina - Lwów - Buondi Caffe & No Name Bar

Lwowskie poranki objawiały się u nas wielkim głodem. Ponieważ nie mogliśmy liczyć na zakup popularnych serków, zabijających uporczywe burczenie w brzuchu, musieliśmy poratować się śniadaniem w Buondi Caffe przy ulicy Arsenalskiej 7 (link do Google Maps: www.tnij.org/buondicaffe). Głodni kulinarnych wrażeń (oraz przypływu kalorii), zajęliśmy wygodne miejsca i… sprawiliśmy kłopot kelnerowi, który nie potrafił się z nami porozumieć ani po rosyjsku, ani po angielsku, ani po polsku. Cóż, bywa – pomyśleliśmy. Wybraliśmy śniadanie amerykańskie w karcie, które okazało się być sympatycznie wyglądającymi, choć mikroskopijnymi placuszkami drożdżowymi z dżemem, śmietaną i czekoladą. Były one absolutnie wyborne, ale niewiele większe od monet pięciozłotowych (zdjęcie przekłamuje ich wielkość). Nasze smutne miny rozpogodziły się jednak, kiedy zobaczyliśmy kawę, która przesyłała w naszym kierunku uroczy, czekoladowy uśmiech. Za nasze amerykańskie śniadania, jedną kawę i sok zapłaciliśmy 76 hrywien (wtedy około 34 zł), co było ceną dość wysoką jak na lwowskie standardy.

On nie był zadowolony z naszego porannego posiłku i prędko odnalazł piekarnię z rewelacyjnymi drożdżówkami, natomiast ja miałam ambiwalentne uczucia. Miejsce było przepiękne, jedzenie znakomite i fantastycznie podane, kelner nie był może zbyt profesjonalny, ale za to świetnie wpasowywał się strojem w charakter miejsca. Jedynym minusem było to, że wyszliśmy stamtąd głodni.

Błądzenie po uliczkach Lwowa to przyjemność, ale znużona długim spacerowaniem, zaciągnęłam mojego mężczyznę do restauracji na Volodymyra Korolenka 9 (link do Google Maps: www.tnij.org/nonamebar). Jak opisać to miejsce? Jako niezachęcające ale sterylnie czyste (przynajmniej w części restauracyjnej). Przypominało nam nasze polskie, poczciwe bary mleczne, dlatego idąc tropem pana Macieja Nowaka, który twierdził, że uwielbia bary mleczne, postanowiliśmy niczego innego nie szukać. Naszą uwagę przykuł obiad dnia, który kosztował jedynie 15 hrywien. Wg dzisiejszych przeliczników walut jest to około 4 zł, w 2013 roku dwudaniowy posiłek kosztował nas około 7 zł. Nigdy nie udało nam się trafić na tańszy obiad, dlatego z pewną dozą podejrzliwości oczekiwaliśmy na zamówione potrawy. Zupa była straszna. Dosłownie. Teoretycznie jarzynowa, smakowała tłuszczem, olejem, solą. Zostawała po niej obrzydliwa warstewka na wargach, przypominająca konsystencją krzepnący tłuszcz w rosole. Po doświadczeniach z czymś, co na miano zupy nie zasługiwało (a zjedliśmy do połowy z głodu) otrzymaliśmy drugie danie, składające się z gulaszu i kolorowego makaronu oraz surówek podanych w osobnych salaterkach. Całość wieńczył całkiem dobry kompot. Nic gorszego od zupy nie może nas spotkać – pomyśleliśmy i faktycznie mieliśmy rację. Mięso wieprzowe było przygotowane znakomicie, było miękkie i rozpływające się w ustach. Makaron (choć kupny) ugotowany był wzorcowo, a surówka? Surówka była bardzo dobra. Świeża, jędrna z doskonałym dressingiem. Na moje szczęście On jest typowym mięsożercą, dlatego dostałam dwie porcje tych znakomitych warzyw.

Wyszliśmy z tej restauracji najedzeni, zadowoleni niskimi cenami, ale z kompletnie niezaspokojoną żądzą kulinarnych doznań. Warto zjeść mniej i drożej, ale pieścić swoje podniebienie czymś wyjątkowym, niż decydować się na bylejakość, nawet jeśli jest ona dość poprawna. W końcu zawsze można poratować się drożdżówką, mając w pamięci smaki, dla których warto grzeszyć.
Śniadanie amerykańskie w Buondi Caffe (ul. Arsenalska 7, Lwów)

Obiad (15 hrywien) w No Name barze (ul. Volodymyra Korolenka 9, Lwów)

Obiad (15 hrywien) w No Name barze (ul. Volodymyra Korolenka 9, Lwów)


Ukraina - Lwów - Restauracja Flaming (2)

Korzeni lwowskich pyszności należy doszukiwać się w społeczeństwie posudysławowskim, którym rządził król Daniel I Romanowicz Halicki (założyciel Lwowa). Na potwierdzenie tej tezy można przytoczyć słowa Adriana Jusupovića we „Wpływie halickiego otoczenia książęcego na władzę w pierwszej połowie XIII wieku, na przykładzie Sudysława”: „Daniel [Romanowicz] zajął dwór Sudysława. Ile tam było wina, owoców, jedzenia (…)”. Niestety widoki pustych półek w sklepach i mnóstwo przeterminowanej żywności w marketach w 2013 roku, nijak mają się do tego bogatego opisu historii miasta. Na szczęście honoru lwowskiego jedzenia dzielnie bronił Flaming, z którym mogliście się zapoznać w pierwszym poście (Ukraina – Lwów – Restauracja Flaming (1)).

Restaurację przy ul. Krakivskiej 25 odwiedziliśmy niejeden raz. Przekraczając ponownie próg tego miejsca, poczuliśmy swoiste déjà vu rodem ze starodawnych filmów. Powitała nas ta sama obsługa. Było nam miło, kiedy widzieliśmy, że osoby pracujące we Flamingu cieszyły się z naszego powrotu do tej restauracji. Być może ich uśmiech spowodowany był podwyższeniem dziennego utargu Flaminga, jednak jak mówi Ona (optymistyczne): jest to szczera radość, widzę życzliwych ludzi, czuję się jak w domu. Ja czułem jedynie ubywające hrywny z mojego portfela. No dobrze, przesadziłem. Za obiad dwudaniowy z deserem i napojami dla 2 osób zapłaciliśmy 180 hrywien, wtedy około 80 zł, a licząc po dzisiejszym kursie hrywna/złoty to 36 zł. Uśmiechy na naszych twarzach po zakończonym obiedzie mówiły jedno – znaleźliśmy się w miejscu idealnym, w skarbnicy pysznego jedzenia, na które było spokojnie stać polskiego studenta. Na zdjęciach możecie zobaczyć barszcz ukraiński, który zamówiliśmy jako pierwsze danie. Absolutnie genialna zupa. Jej skład był typowy: buraki, kapusta, pokrojone ziemniaki, groch, czosnek oraz kawałki gotowanej wołowiny. Ważnymi elementem odróżniającym barszcz ukraiński od innych barszczy była pampuszka (bułeczka polana zimnym sosem czosnkowym i okraszona posiekanym ząbkiem czosnku). Prawdziwy miód dla podniebienia. Na drugie danie delektowałem się cielęciną zapiekaną z serem i jabłkami, a Ona placuszkami z cukinii, do których dołączona była sosjerka wypełniona po brzegi cudownym, grzybowo-śmietanowym sosem oraz wątróbką cielęcą – przygotowana wzorcowo. Deser zjedliśmy z trudem. Właściwie „zjedliśmy” to za dużo powiedziane. Wmusiliśmy w siebie odrobinę tych słodkich specjałów, aby dowiedzieć się, czy były warte grzechu. Pieczone jabłuszko z ryżem i rodzynkami oraz jabłko z morelami w syropie morelowym okazały się fantastyczne. Niestety nasze żołądki miały ograniczoną pojemność. Może to i dobrze? Zmieszczenie się do zatłoczonych marszrutek wymagało od nas ekwilibrystyki. Teraz kiedy Ona narzeka na MPK, przypominam jej o przechylonych, zatłoczonych ukraińskich autobusach. Przez krótką chwilę mogę cieszyć się błogą, niczym niezmąconą ciszą ;)


Barszcz ukraiński z pampuszką we lwowskim Flamingu


Barszcz ukraiński z pampuszką we lwowskim Flamingu


Cielęcina zapiekana z żółtym serem i jabłkami we lwowskim Flamingu


Placuszki z cukinii z grzybowo-śmietanowym sosem oraz wątróbką cielęcą we lwowskim Flamingu


Jabłko z morelami w syropie morelowym we lwowskim Flamingu


Jabłko z morelami w syropie morelowym we lwowskim Flamingu


Jabłko nadziewane różem i rodzynkami we lwowskim Flamingu


Jabłko nadziewane różem i rodzynkami we lwowskim Flamingu




Ukraina - Lwów - Restauracja Flaming (1)

W pierwszym poście pragniemy podzielić się z Wami refleksjami na temat lwowskiego jedzenia. Nasza podróż na Ukrainę odbyła się w 2013 roku, kiedy nic nie wskazywało na to, iż krajem wstrząśnie wojna. Wyczuwalny był tam jednak specyficzny nastrój miejscowej ludności, którego źródła można było doszukiwać się w rządach Wiktora Janukowycza. Planowaliśmy wtedy odwiedzenie w najbliższym czasie Odessy, ale wzrost zachowań antypolskich w tamtych rejonach spowodował, że zrezygnowaliśmy z nich. Mamy jednak nadzieję, że wycieczka w tamte rejony jest jeszcze przed nami i będziemy mogli opowiedzieć o tamtejszej kuchni.

Wracając jednak do tematu Lwowa – pewnego późnego popołudnia Ona zaciągnęła mnie do jednej z lwowskich restauracji. Błądziliśmy razem po przepięknych uliczkach jednego z najbardziej polskich miast i natrafiliśmy na restaurację Flamingo, do której zaprosił nas elegancki kelner – człowiek odzwierciedlający dawne czasy. Oprócz wspaniałego kelnera witającego gości, restaurację wyróżniała także kiczowata postać plastikowego kucharza, ściskającego kurczaka (wujek Google przychodzi z pomocą: http://wycieczki.arbiter.pl/zdjecie/8169). Flamingo to restauracja europejska położona przy ul. Krakivskiej 25. Jej przemiła obsługa nie rozmawiała po polsku (chyba tylko rozumiała), ale na samym wstępie ujęła nas swoją otwartością, gościnnością i charyzmą. Dużym plusem było menu w języku polskim – przetłumaczone dosłownie z ukraińskiego i śmiesznie brzmiące (kompletnie nam to nie przeszkadzało!). Wybór potraw ogromny, od tradycyjnych ukraińskich zup, pierogów po perliczki i kaczki. Przy każdym daniu podana była jego waga. Grzechem byłoby nie zamówić sobie ukraińskiej soljanki rybnej (солянка), więc nasz obiad rozpoczął się od jej konsumpcji. Солянка to gęsta zupa ugotowana na mięsnym, rybnym lub grzybowym wywarze. Jest to regionalny przysmak kuchni rosyjskiej bardzo popularny na Ukrainie. Wspólnie orzekliśmy, iż zupa była fantastyczna. Cudownie doprawiona, świeża. Ujęły nas pływające w niej kawałki cytryny i wspaniałe kleksy gęstej, wiejskiej śmietany. Totalna ambrozja, na dodatek pięknie podana. Martwiliśmy się, że w restauracji z tak dużą kartą, jedzenie będzie nieświeże lub niesmaczne. Nic z tych rzeczy. Zachęceni genialną soljanką zamówiliśmy drugie danie. Ja delektowałem się pierogami ukraińskimi (farsz z ziemniaków i grzybów), Ona zajadała się cielęciną z jabłkami i pieczonymi ziemniakami. Porcje były tak wielkie, że nie byliśmy w stanie zjeść ich do końca. W oczekiwaniu na rachunek, raczyliśmy się doskonałym, krymskim winem.

Zamierzamy wrócić do Lwowa. To miasto jest cudowne, można tam poczuć specyficzny klimat dawnych czasów. Chcielibyśmy znowu wejść do Flaminga, przywitani przez staromodnego kelnera i delektować się daniami, które są prawdziwą rozkoszą dla podniebienia. To miejsce było wspaniałe.

Solanka we lwowskim Flamingu


Pierogi ukraińskie we lwowskim Flamingu


Cielęcina z jabłkami i pieczonymi ziemniakami we lwowskim Flamingu


Jemy we dwoje!

Jemy we dwoje!

On - blondyn wszędzie doszukujący się czarnego pijaru, lubi eksperymenty w kuchni, chciałby przy wódce pogadać z Maciejem Nowakiem o kuchni molekularnej, przyszły doktor nauk technicznych;

Ona - jego Eurydyka, nieskończoność i dzień dłużej na diecie, pasjonatka deserów, blondynka-filolog wiecznie szczerząca zęby podczas uśmiechu.

Jemy we dwoje to zbiór relacji na temat naszej wspólnej pasji - delektowania się jedzeniem. Kochamy smakować życie.